środa, 14 marca 2018

Stargate SG-1 sezon 3

Myślałam, że trzeci sezon będę znać słabiej, ale, o dziwo, całkiem sporo rzeczy pamiętałam. Czy uważam, że to lepszy sezon od poprzedniego? Nie. Co prawda pojawiło się bardzo niewiele odcinków, które bym uznała za słabe, ale też zabrakło mi takich naprawdę genialnych. Na szczęście tym razem robiłam notatki, więc z chęcią opowiem konkretniej, co mi się podobało, a co nie.
Może zacznę od minusów. W tym sezonie pojawił się jeden odcinek, który obejrzałam na przewijaniu, bo inaczej uznałabym to za stratę czasu. Odcinek nosi tytuł "Pretense" i opowiada o tym jak Skaara trafia na planetę Tollan i musi przejść proces, bo ci sobie wymyślili, że w sumie Goauld ma takie samo prawo do życia, więc trzeba rozstrzygnąć, czy nosicielowi zostawić symbionta, czy nie. Nie przeszkadza mi to, że kosmici mieli różne punkty widzenia odnośnie tej kwestii, ale sam odcinek uważam po prostu za strasznie nudny i kojarzy mi się ze sporem czy aborcja powinna być dozwolona, czy nie. Jedyny plus za to, że pojawiło się trochę zapomnianych postaci. Kolejny odcinek, który wywołał u mnie negatywne odczucia to "Learning Curve", ale nie ze względu na fabułę, tylko ze względu na zachowanie postaci. W odcinku chodzi o to, że jest sobie planeta, na której ludzie nie zdobywają wiedzy tak, jak u nas, tylko jest grupa wybranych dzieci, które dostają nanocyty mocno przyspieszające nabywanie wiedzy. Jak taki wybraniec osiągnie wiek dwunastu lat, to wyciąga się te nanocyty i każdy członek społeczności dostaje po jednym, a wraz z nim zdobytą wiedzę. Te dzieci potem wszystko zapominają i przez resztę życia są głupie, ale społeczeństwo i tak się nimi opiekuje, więc generalnie spoko. Jak dla mnie sensowny model cywilizacyjny, biorąc pod uwagę, że na tej planecie postęp jest dziesięciokrotnie szybszy niż na naszej. No, ale wiecie. Nie jest tak, jak na Ziemi, więc to źle. Bo tylko na Ziemi jest dobry model społeczeństwa... bo tak. Miałam nadzieję, że bohaterowie wykażą się nieco bardziej światłą postawą, ale niestety zachowywali się jak zapatrzeni w siebie Amerykanie, którzy wszystko wiedzą najlepiej i będą pouczać inne kultury, jak powinny żyć. Jacka mogę jeszcze zrozumieć, bo to pasuje do jego charakteru, ale Daniel swoją ignorancją zszokował mnie na maska. Postać, która niby tak rozumie i szanuje obce kultury, zachowała się jak przeciętny beton. No ale cóż, to serial, więc musi trochę bazować na prymitywnych ludzkich emocjach. Gdyby nie to, odcinek uznałabym za bardzo dobry, a tak mnie tylko zirytował. Odcinek z robieniem questa i niepotrzebnym pomaganiem bandzie wieśniaków chyba pominę, bo najwyraźniej to tradycja i musi być przynajmniej jeden na serię.
Przejdźmy do pozytywów. Podobał mi się odcinek z łowcą nagród ("Deadman Switch"). Wreszcie jakaś postać, która nie ma skrupułów, a jednak da się ją lubić. Pasowałby mi ktoś taki do SG-1. Równoważyłby Daniela;) Choć muszę przyznać, że chyba największą przeciwwagą dla Daniela jest jak na razie Jack. Jego zachowanie i podejście chyba odpowiada mi najbardziej. Wcale nie ma ochoty wykonywać wszystkich questów i wiecznie pomagać kosmitom. Nie przeszkadza mu czasem zrobienie czegoś wrednego, żeby osiągnąć cel i przede wszystkim ma mega śmieszne teksty. Jeden z moich ulubionych to ten, kiedy mnich nakazał mu zdjąć buty w świątyni. Jack stwierdził, że wyświadcza wszystkim przysługę nie zdejmując ich:D Siłą rzeczy przypadł mi do gustu odcinek "Shades Of Grey", w którym Jack robił za podwójnego agenta. Nie pamiętałam dokładnie wszystkich plot twistów w tym odcinku, więc nawet mnie trochę zaskoczył. W sumie to nie obraziłabym się, gdyby Jack na serio stał się członkiem jakiejś grupy międzygalaktycznych złodziei. Albo jakby powstał spin-off o takiej tematyce.
Podsumowując i tak najlepszy zawsze jest Teal'c;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz