środa, 15 listopada 2017

Top10 mang i anime, które były dla mnie przełomowe

Najpierw parę słów wstępu. Nie chodzi mi tu o anime, które były przełomowe dla świata, tylko przełomowe w moim życiu prywatnym. Dlatego nie zdziwcie się, że nie znajdziecie tu wielu znanych i legendarnych tytułów, które uchodzą za obowiązkowe dla każdego fana. To że ich tu nie ma, nie znaczy, że ich nie cenię, albo że ich nie znam, ale po prostu ich wpływ na mnie nie był aż tak duży. To, co mocno rusza innych, nie zawsze rusza mnie, a to, co rusza mnie, nie zawsze rusza innych. Nie twierdzę też, że anime w tym rankingu to są najlepsze anime jakie znam, po prostu w jakiś sposób odegrały dużą rolę w moim fanowskim życiu. Ponieważ wybrałam ich tylko 10, istnieje cała masa innych serii, które zrobiły na mnie wrażenie, ale jakiegoś wyboru trzeba było dokonać i nie zawsze było to proste.

1. Ribbon no kishi



W Polsce ta kreskówka ukazała się pod różnymi tytułami, między innymi „Czopi i księżnikcza” oraz „Przygody księżniczki”. Seria anime pochodzi z 1967 roku i powstała na podstawie mangi Osamu Tezuki, czyniąc ją jednym z pierwszych, jeśli nie pierwszym shojo. Fabuły już dobrze nie pamiętam, ale kojarzę, że bohaterką była księżniczka, która udawała księcia, bo w jej krainie kobiety nie mogły dziedziczyć tronu. Na dzień dzisiejszy brzmi to pewnie dość sztampowo, ale zapewne można to wybaczyć, biorąc pod uwagę sędziwy wiek kreskówki. Oglądałam ją jako dziecko i powiem szczerze, nie jest to najbardziej pamiętna seria z moich szkolnych lat, ani też moja ulubiona. Więc czemu o niej w ogóle wspominam? Ponieważ to najprawdopodobniej pierwsze anime w moim życiu. Nie mam stuprocentowej pewności, gdyż jak już wspominałam, w podobnym czasie oglądałam też inne serie, ale wydaje mi się, że ta była emitowana na początku. Z resztą, to nie ma większego znaczenia, tą pamiętam jako pierwszą i to jest najważniejsze. Niestety było to tak dawno, że ciężko byłoby mi opowiedzieć o niej ze szczegółami, ale pamiętam, że każdy odcinek był mocno wyczekiwany i oglądałam je z wielką radością. Później pojawiło się wiele anime, które wciągnęły mnie jeszcze bardziej i nie jedno z nich można by w jakimś sensie nazwać przełomowym, jednak wydaje mi się, że to właśnie „Ribbon no kishi” zasłużyło sobie na pierwszy punkt w tym rankingu. Czy chciałabym je dziś obejrzeć ponownie? Niekoniecznie. Z czasem zmienia się nasz odbiór i wydaje mi się, że na dzień dzisiejszy ta seria mogłaby mi się wydawać dość infantylna i pewnie niezbyt ładna, ale dla dziecka ćwierć wieku temu, to była prawdziwa przygoda. Zwłaszcza, że dziewczynki lubią księżniczki;)

2. Dragon Ball Z









Może dziwić tak duży przeskok czasowy, ale po moich pierwszych przygodach z japońskimi bajkami nastał wieloletni zastój. Tak długi, że nawet ominęły mnie Sailorki. Dopiero pod koniec liceum zaczęłam się odrobinkę interesować mangą (tak, już wtedy znałam to słowo), bo moja koleżanka w tym siedziała. Ale prawdziwy przełom nastąpił dopiero na początku studiów, gdy poznałam Raziela (mój mąż). To on postanowił wciągnąć mnie w Dragon Balla, który w tamtym okresie wciąż był jeszcze na fali. Kiedy zaczęłam, akurat kończyła się emisja docinków oryginalnej serii, dlatego można powiedzieć, że zaczęłam od DBZ. Jednak po latach nadrobiłam pierwsze DB i z perspektywy czasu wydaje mi się najlepszą częścią. Ale wracając do DBZ, ta seria miała naprawdę wiele do zaoferowania, fajne postacie, bardzo rozbudowany wszechświat, kosmitów, podróże na inne planety, przenoszenie się w czasie i oczywiście epickie walki. Obecnie wiele osób zarzuca tej serii brak ciekawej fabuły i ogólną banalność, ale ja się z tym nie zgadzam. I nie, nie przemawia tu przeze mnie tylko nostalgia, ponieważ wróciłam do „Dragon Balla” po wielu latach i wciąż mi się dobrze oglądało. Co prawda była to poprawiona wersja, więc część niedociągnięć została zniwelowana, ale fabularnie to dalej to samo. Szczerze powiem, obawiałam się, że nie będę już z tego czerpać takiej radości jak kiedyś, ale na szczęście się pomyliłam. Seria wciągnęła mnie na nowo i nawet zaczęłam doceniać elementy, które wcześniej mi się nie podobały.
Jednak „Dragon Ball” zrobił coś więcej, niż tylko pokazał mi, że anime jest spoko. Zapoczątkował prawdziwą podróż przez fandom, która trwa do teraz. To dzięki tej serii zaczęłam sięgać po inne tytuły, namiętnie zajmować się twórczością fanowską, udzielać się na forach i poznawać nowych ludzi. Owszem, z perspektywy czasy uważam, że istnieje wiele dużo lepszych serii, ale niezaprzeczalnie ta zasłużyła sobie na ważne miejsce w historii. Nie tylko historii moich przygód z anime, ale także milionów innych fanów na świecie.

3. Naruto










Kiedy zaczęłam czytać „Naruto”, wciąż byłam jeszcze mocno zakorzeniona w fandomie DBZ, jednak moi forumowi znajomi tak mocno zachwalali tą nową mangę, że musiałam ją kupić. Na rynku polskim była wtedy nowością i liczyła może kilka tomów. Zdobycie anime nastręczało pewnych problemów. Co prawda miałam już wtedy internet, ale wolny jak cholera, więc z reguły uruchamiało się kontakty, żeby coś obejrzeć. Do tej pory pamiętam jak płyty z „X” szły do mnie pocztą polską z drugiego krańca Polski. Ale w przypadku „Naruto” postanowiłam zastosować bardziej bezpośrednie metody. Czasem jeden odcinek ściągał się całą noc, ale jakimś cudem udało mi się skompletować kilka płyt. Jeśli wtedy ktoś na dzielni był fanem „Naruto”, to istniała bardzo duża szansa, że poznał anime dzięki mnie.
Wracając do samej serii, przed nią pojawiały się inne, ale dopiero ta sprawiła, że porzuciłam fandom DBZ i przeszłam do nowego. Co prawda nigdy „Naruto” nie skończyłam, bo nie jestem osobą, która potrafi żmudnie śledzić jeden tytuł latami, ale to nie zmienia faktu, że wiele mu zawdzięczam. Co tu dużo mówić, anime technicznie wyglądało o niebo lepiej niż DBZ i dysponowało jeszcze ciekawszą gamą postaci. A że postacie są dla mnie mega ważne, przekonacie się w tym rankingu nie raz. Ilość barwnych bohaterów była tak duża, że każdy bez problemu mógł znaleźć swojego ulubionego. Zresztą z reguły tych ulubionych miało się dużo więcej, bo co chwilę pojawiał się ktoś nowy. Świat był dość dziwny, ale inspirujący, a gdybym miała wybrać swoją ulubioną część historii, to powiedziałabym, że początek. Tak, gdybym na dzień dzisiejszy miała wracać do tego anime, to myślę, że nie oglądałabym całości, tylko wybrała właśnie wątek z Zabuzą. Był momentami naprawdę poruszający i do tej pory mam przed oczami niektóre sceny.

4. Gravitation


Tutaj następuje zmiana o sto osiemdziesiąt stopni. Po raz pierwszy wciągnęło mnie anime nie będące tasiemcem. I w pewnym sensie można powiedzieć, że sprowadziło mnie na ciemną stronę mocy, haha. Opowiada o romansie dwóch facetów i nie zaskoczyło mnie pod tym względem, bo czym jest yaoi zdążyłam się w dość brutalny sposób przekonać dużo wcześniej, czytając fanfika do DBZ. Ale do tego lepiej nie wracajmy, skupmy się na samym „Gravitation”. Są dwa powody, dla których to anime mnie urzekło: muzyka i fajny wątek miłosny. No dobra, trzy, jeszcze humor. Owszem, to dość prosta historyjka ze stereotypowymi postaciami, ale na tyle zręcznie poprowadzona, że nawet Raziel się wciągnął.
Do anime mam głównie żal o to, że nie trzyma się wiernie mangi. Wersja papierowa jest znacznie dłuższa i bardziej złożona. Oczywiście, wciąż nie jest do arcydzieło na skalę światową, ale czyta się przyjemnie i bez wątpienia zainspirowało wielu twórców, sądząc po nieco podobnych seriach, które poznałam później.
„Gravitation” było dla mnie sporym powiewem świeżości, pokazało mi, że nie tylko shouneny mają wciągającą fabułę. Zaś Shuichi i Yuki to pierwszy w anime kanoniczny pairing homoseksualny, który mnie urzekł. Choć dziś wydaje mi się mocno sztampowy i nie do końca realistyczny, to i tak niezbyt mi to przeszkadza. Po prostu polubiłam tych dwóch bohaterów i ich perypetie. To chyba jeden z tych animców, które nigdy  mi się nie znudzą. Widziałam go już kilka razy i mam przeczucie, że może jeszcze kiedyś do niego wrócę.

5. One Piece


Między punktem 4, a 5 jest pewna luka, ale nie dlatego, że nic wtedy nie oglądałam, tylko po prostu uznałam, że nie działo się wtedy nic przełomowego. Niby był „Bleach”, którego bardzo lubiłam i sporo w jego fandomie działałam, ale mimo wszystko nie wypłynął na mnie aż tak, żeby znaleźć się  w pierwszej dziesiątce. Dlatego przechodzę od razu do „One Piece”, serii do której zabierałam się jak pies do jeża. Początkowo opornie mi szło, kilka pierwszych odcinków uważam za bardzo słabe, ale najwyraźniej wtedy byłam dużo bardziej wytrwała niż teraz, bo przebrnęłam przez koślawy początek i wkrótce anime zaczęło mnie wciągać. Czytałam też mangę i miałam masę radochy, do momentu aż uznałam, że to się ciągnie za długo. Podobnie jak w przypadku „Naruto” w pewnym momencie „One Piece” pokonał mnie swoją długością, ale i tak wydaje mi się, że obejrzałam go więcej niż tego pierwszego.
Czym ta seria zasłużyła sobie na miejsce w topce? Dzięki niej poznałam nowych, wspaniałych ludzi, przeżyłam masę frajdy na konwentach i miałam nawet epizod z byciem żeglarzem. Serio, popłynęłam w rejs i upodobałam sobie rolę Sanjiego, bo gotowałam na statku:P A potem wróciłam i miałam chorobę lądową. Można powiedzieć, że dzięki tej serii przeżyłam prawdziwą przygodę. Do tego barwne postacie i ogromna ilość wątków inspirowały mnie twórczo przez długi czas. Wiem, że seria wciąż się ukazuje, ale, choć darzę ją sentymentem, jakoś nie wyobrażam sobie nadrabiania tego wszystkiego. Generalnie podziwiam ludzi, którzy są w stanie oglądać jedną serię przez kilkanaście lat i nie stracić zainteresowania. Nigdy nie wyrobiłam w sobie tej umiejętności, przez co pewnie to ostatni tasiemiec na tej liście. Przynajmniej jeśli chodzi o anime.

6. Hetalia Axis Powers


Długo zastanawiałam się, czy uwzględniać tę serię w liście. Szczerze powiem, nie uważam ani mangi, ani anime za jakieś szczególnie powalające. Źle nie jest, ale jakiejś większej fabuły też nie ma co się tu doszukiwać. Czym jest Hetalia? Właściwie to webcomic, który stał się na tyle popularny, że doczekał się wersji papierowej oraz anime. Nie zmienia to faktu, że są to po prostu krótkie, nie zawsze powiązane ze sobą historyjki z postaciami będącymi personifikacjami krajów. Pomysł ciekawy i niektóre scenki są całkiem zabawne, ale anime ogląda się dziwnie, zwłaszcza że odcinki mają po jakieś 5 minut długości. Jednak choćbym nie wiem ile się wypierała, to nie zmienia faktu, że ta seria była kiedyś dla mnie ważna i dzięki niej również poznałam wspaniałych ludzi, miałam frajdę na konwentach itp. Tak naprawdę nie o fabułę tutaj chodzi, bo Hetalia ma inną tajną broń: postacie, które są niebywale różnorodne. Jest ich multum i każda reprezentuje inny kraj, a to daje ogromne pole do popisu dla twórczości fanowskiej. Zresztą wejdźcie na moje forum w dział anime i zobaczcie do czego jest najwięcej fanfików. Jakieś pytania? Pomijając fakt, że to chyba Hetalia była moją fazą numer jeden, gdy powstała Polska Baza, więc nie uwzględnianie jej na liście byłoby po prostu nie w porządku. A z drugiej strony, może trochę zbyt surowo oceniam tę serię po latach? Ma po prostu nietypowy format, więc czasem ciężko przestawić się na nią z innych anime. Co nie oznacza, że nie jest warta obczajenia.

7. Berserk


Ciekawe jest to, że „Berserk” to dość stara seria, ale zainteresowałam się nią stosunkowo niedawno, choć od lat słyszałam o niej dobre rzeczy. Może dlatego, że fantasy to nie jest mój ulubiony gatunek i miałam pewne opory. Ale w końcu obczaiłam i nie żałuję. Najpierw widziałam anime z lat dziewięćdziesiątych, które jest całkiem dobre, a potem wzięłam się za mangę. I wtedy w pełni poczułam moc. Z wszystkich mang na tej liście, ta jest jedyna, którą jestem skłonna nazwać arcydziełem. Poziom techniczny po prostu powala na łopatki. Rysunki są tak dopracowane, tak dopieszczone, tak szczegółowe, że aż się oczy same rozszerzają ze zdumienia. Do tego sama historia wciąga i nie daje ani chwili wytchnienia. Po prostu musisz czytać dalej i dalej, i dalej.
Wcześniej widywałam różne poważne animce w mrocznych klimatach, ale to jako pierwsze dało mi wyraźnie do zrozumienia, że nie mam ochoty wracać do serii dla nastolatków. Chcę coś dorosłego. A do tego zwracam honor fantasy: potrafi mnie jeszcze czymś zainteresować. Co ciekawe, nigdy nie napisałam żadnego fika do „Berserka”, ale nie przez brak inspiracji. Po prostu tutaj nie ma czego dopisywać. Fanfiki są dla mnie czymś, co chętnie zobaczyłabym w danej serii, ale wiem, że to nigdy nie nastąpi. Natomiast „Berserk” jak dla mnie nie potrzebuje wymyślania dodatkowych rzeczy, bo to, co chcę, po prostu jest w oryginale. Oczywiście, nie twierdzę, że wszystko jest perfekcyjne, że niczego bym nie zmieniła, ale po prostu nie ma wystarczająco dużych luk, które chciałabym zapełnić. Szkoda tylko, że nowa seria anime nie zdała egzaminu. Niestety wygląda słabo, a fabularnie jest tak sobie. Jeśli naprawdę chcecie w pełni poczuć klimat „Berserka”, przeczytajcie mangę.

8. Tiger & Bunny


Pamiętam, że na tę serię natknęłam się w ten sposób, że rzuciłam w internecie hasło: „Polećcie mi anime, w którym bohaterami nie są gówniarze”. Dostałam kilka tytułów, ale ten najbardziej zwrócił moją uwagę. I tym razem nie obyło się bez oporów. Nie jestem fanką opowieści o superbohaterach. Owszem, zdarzają się wyjątki, ale mimo wszystko to nie mój klimat. Anime jednak zdecydowałam się obejrzeć, bo po pierwsze to japońska produkcja, więc powinna się różnić od tych amerykańskich, a po drugie z opisu fabuły wynikało, że jest to trochę robienie sobie jaj z superbohaterach. Może nie parodia, nie nazwałabym tego tak, ale podchodzi do tematu w trochę inny sposób. Tutaj superbohaterowie są gwiazdami reality show i wszystko jest przedstawione jako czysta komercha. Anime ma też swoją poważniejszą stronę, więc nie jest to tylko czysta komedyjka i wydaje mi się, że aspekt humorystyczny jest tu dobrze wyważony z całą resztą. Czyli trochę jak w życiu, raz jest śmiesznie, raz jest smutno. Jest to chyba pierwsze anime „nowej generacji” jakie miałam okazję obejrzeć. I przez „nową generację” mam na myśli zastosowanie dużej ilości CGI. Jednak w przeciwieństwie do nowego „Berserka”, w którym to wygląda po prostu źle, tutaj efekty komputerowe naprawdę dają radę. Ale wiecie, co mnie najbardziej urzekło? Główny bohater, uwielbiam go. Jest sympatyczny, uroczy, ale nie przeidealizowany. Nie jest superkoksem i wiele rzeczy mu nie wychodzi, przez co czasami było mi go żal. I jest po trzydziestce, więc mogę go fangirlować bez czucia się dziwnie, haha:D Generalnie takie zaprzeczenie bohaterów shounenów, bo zamiast robić się coraz silniejszy, to idzie mu coraz gorzej (z małymi wyjątkami). Cóż, starość nie radość. Z drugiej strony Bunny to postać, której raczej nie lubię, ale uważam, że jest sensownie skonstruowana i pasuje do duetu z Tigerem. I wiecie co, to anime wiąże się ze zmierzchem mojego uczęszczania na konwenty, chlip. Mało tego, wydaje mi się, że panel o T&B był ostatnim panelem, jaki kiedykolwiek poprowadziłam.

9. Shingeki no Kyojin


To była długa droga, ale dotarliśmy w końcu do osławionego „Ataku Tytanów”, czyli serii o społeczności ogrodzonej murem, bo za murem jest zło. Anime ma w sobie coś takiego, co wciąga, mimo że pierwsze odcinki oglądało mi się dość opornie. Manga wygląda brzydko i czytam ją tylko dlatego, że chcę wiedzieć, co będzie dalej. Naprawdę, jest to dla mnie jeden z nielicznych przypadków, kiedy uważam, że anime jest lepsze od mangi. Ale co jest w nim takiego fajnego? No przede wszystkim mury są teraz trendy. Jest mur w „Wayward Pines”, jest mur w „Grze o tron”, nawet Trump marzy o murze. Jednak mnie motyw muru zainteresował dużo wcześniej, gdy przeczytałam jedno z opowiadań Artura C. Clarcka, którego tytułu już nie pamiętam. W każdym razie tamto opowiadanie bardzo zapadło mi w pamięć i teraz mur wywołuje u mnie nostalgię. A tak na poważnie, owszem, mur jest intrygujący, ale jest wiele innych rzeczy w tym anime, które sprawiły, że jest to seria, na której ciąg dalszy wyczekuję. Punktu pierwszego już się pewnie domyślacie. Tak, postacie. To co zrobiło na mnie duże wrażenie, to fakt, że mamy tu naprawdę fajne i silne postacie żeńskie, które nie są seksualizowane. I tak, to jest coś. Nawet w wychwalanym przeze mnie „Berserku” jest wiele scen, które mnie zniesmaczyły niepotrzebnym fanserwisem, a w ukochanym „Dragon Ballu” seksistowskie żarty były normą. Nie twierdzę, że to zawsze mi przeszkadza, czasem można pooglądać goliznę, ale i tak wielki plus za to, że SnK potrafi przyciągnąć widownię innymi rzeczami niż cycki i tyłek.
Kolejna rzecz, która mi przypadła do gustu, to fakt, że chociaż bohaterowie są młodzi, to sama seria nie jest infantylna. Świat jest brutalny, nie ma taryfy ulgowej, trup ściele się gęsto i czasem ciarki przechodzą po plecach. SnK to obecnie jedyna manga, którą śledzę na bieżąco, a biorąc pod uwagę upadek mojego czytelnictwa w ostatnich latach, seria jak najbardziej zasługuje na miejsce w topce.

10. Yuri on Ice


Był taki czas, gdy nie wierzyłam, że jeszcze mogę zajawić się jakimś animcem. Kiedy myślałam, że na dobre wyrosłam już z fangirlizmu i że nigdy więcej nie poczuję tego, co czułam przy oglądaniu pozostałych anime z tej topki. I wtedy trafiłam na „Yuri on Ice”, anime, po którym nie oczekiwałam zbyt wiele, ale jak się myliłam, oj, jak się myliłam. Ale po kolei. YoI to najkrótsza seria z tej listy, bo liczy tylko 12 odcinków i jest anime oryginalnym, czyli nie będącym adaptacją żadnej mangi. Z tego też powodu nie ma co tu liczyć na rozbudowaną fabułę, ale za to są postacie, które sprawiają, że chce się mieć tej fabuły dużo więcej. Jednak to, co uczyniło to anime wyjątkowym, to fakt, że miałam po nim podobne odczucia, co po „Gravitation”. Urzekła mnie muzyka, humor i romans. Od razu pragnę zaznaczyć, że YoI to nie jest ani yaoi, ani shounen-ai, ale pojawia się w nim romans między dwoma panami, więc brawo za odwagę i w sumie też za nowatorstwo, bo wcześniej wątki tego typu rzadko miały okazję wybić się poza ramy okrytego złą sławą gatunku.
„Yuri on Ice” to niby seria sportowa, ale jeśli mam być szczera, to nie sport jest tu najważniejszym elementem, ale rozwój postaci i ich wzajemnych relacji. Mnie w dużej mierze urzekł aspekt artystyczny, bo naprawdę lubię balet, a i tańczenie na lodzie za dzieciaka zwykłam oglądać. Śledząc to anime poczułam trochę nostalgię i zdałam sobie sprawę, że może do dawnych zainteresowań czasem warto byłoby wrócić. Ale nie będę ukrywać, że to jednak relacje Yuuriego i Wiktora były dla mnie najbardziej interesującym elementem całej serii. Zupełnie inne niż relacje Yuki – Shuichi z „Gravitation”, ale mimo to wywołały we mnie podobne emocje.
Mam nadzieję, że drugi sezon powstanie, że napis końcowy z ostatniego odcinka, to nie są tylko puste obietnice albo trollowanie fanów. To anime potrzebuje dalszego ciągu, bo wprowadzić tyle postaci z potencjałem i dać im tylko pięć minut „czasu antenowego” to rzecz trochę przykra. „Yuri on Ice” przywróciło mnie do fandomu, więc lepiej niech mnie nie zawiedzie. Czekam na kolejny sezon.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz