Postanowiłam reanimować bloga i więcej pisać o przemyśleniach na różne tematy, bo często mam tak, że wielorakie myśli krążą mi po głowie i nie mają ujścia. Czasem są to tematy błahe, czasem poważne i za każdym razem mam jakiś problem z podzieleniem się nimi. Tak jakbym straciła moc pisania, bo w głowie niby mam ułożone, co mam powiedzieć, ale jakoś nie jestem w stanie dokonać transferu myśli. Z drugiej strony to blog, który nie ma aspiracji na bycie jakimś poważnym, opiniotwórczym portalem, więc jak wyjedzie koślawo, to trudno. Czemu by nie spróbować?
Zdecydowałam się zacząć od tematu raczej lekkiego, bez wdawania się w jakieś wielkie kontrowersje. Jesień to chyba moja ulubiona pora roku na gotowanie i ostatnimi czasy z chęcią testuję tzw. wege "mięsa". I postanowiłam wytłumaczyć tu pewne kwestie, które u wielu ludzi wciąż wzbudzają... brakuje mi słowa... powątpiewanie? Zdziwienie? Nie chcę mówić "niezrozumienie", bo to nie jest jakaś trudna, społeczna kwestia, ale po prostu wydaje mi się, że przydałoby się parę słów wyjaśnienia o co chodzi z tym dziwnym wege "mięsem".
Na pewno wielu z was spotkało się z czymś takim jak sojowe kotlety lub parówki (o nazewnictwie powiemy później). Nawet jeśli nigdy tego nie jedliście, to pewnie chociaż obiło się wam o uszy. Oczywiście, to, czy to rzeczywiście smakuje jak mięso, to inna kwestia, ale zaobserwowałam, że pojawia się takie zaskoczenie na zasadzie: "no ale skoro nie chcesz jeść mięsa, to po co próbujesz je czymś imitować?" I od razu mówię, że ja się o to nie obrażam, bo to bardzo dobre pytanie. Sama je sobie kiedyś zadawałam i myślę, że wreszcie mogę udzielić spójnej odpowiedzi. Generalnie był taki okres, kiedy mocno stroniłam od produktów tego typu. Nigdy nie miałam problemu z tęsknotą za mięsem, więc wcale mi nie zależało na jedzeniu czegoś, co je przypomina. Ale pamiętam, że kiedy powstała nowa, dobrze oceniana wege restauracja w Krakowie, przeszłam się do niej i zaskoczyło mnie, że wiele dań w karcie miało w składzie "mięso". Na początku mnie to trochę wkurzyło, bo pomyślałam sobie: "no cholera, nie po to idę do knajpy wege, żeby mi dawali coś, co ma być jak mięcho". Spytaliśmy się z czego owe mięcho jest zrobione i pani powiedziała, że z seitanu (wysokobiałkowy produkt otrzymywany z glutenu pszennego). A ponieważ jestem osobą, która lubi próbować nowe rzeczy, stwierdziłam, że co mi tam, zamówię. I danie było przepyszne:) Oczywiście nie każdego taki produkt musi przekonać. Jednemu będzie smakować, drugiemu nie. Ja lubię dużo przypraw i mocne smaki, a to właśnie smakowało głównie przyprawami. Czy to znaczy, że zaczęłam tęsknić za mięsem? Nie, bo nie uważam, żeby to rzeczywiście smakowało jak mięso. Zresztą nie jest to coś, co jadam na co dzień, ale po prostu fajnie jest czasem spróbować czegoś innego. Żeby było weselej ostatnio dostałam od przyjaciół całą paczkę wege "mięs", które też są zbożowe i mocno doprawione, więc mi to podeszło i sama od czasu do czasu sobie zamawiam, żeby trochę poeksperymentować w kuchni z czymś nowym.
No dobrze, ale co z innymi ludźmi? Czy oni też chcą tylko poeksperymentować w kuchni? Cóż, trzeba by o to zapytać ich samych, ale myślę, że warto nadmienić tu o pewnej ważnej rzeczy. Ludzie przechodzą na wegetarianizm z różnych powodów. Niektórzy po prostu mają taki kaprys i chcą być trendy, niektórzy z powodów zdrowotnych, a inni z religijnych lub moralnych. I ta ostatnia grupa wydaje mi się całkiem liczna, a to nie muszą być osoby, które nie lubią mięsa. Mogą tęsknić za swoimi ulubionym potrawami, ale najzwyczajniej w świecie źle czują się psychicznie, jeśli je spożywają, więc w takim przypadku wcale się im nie dziwię, że szukają substytutów. Dla niektórych z nas, to może wydawać się dziwne, wręcz irracjonalne, ale pamiętajmy, że nie jesteśmy tacy sami i nie możemy wszystkich mierzyć swoją miarą.
Ja osobiście często traktuję dania mięsne jako inspirację, choć wcale nie mam ochoty na oryginał. Przykładowo, nie cierpię prawdziwych flaczków, ale kiedyś zobaczyłam przepis na wersję wege, przeczytałam składniki, wyobraziłam sobie efekt końcowy i pomyślałam: "Hmmm, to może być bardzo dobre". Przetestowałam więc danie i teraz to jedna z moich ulubionych zup:) Innym razem spróbowałam smalcu wege i choć nigdy nie jadłam oryginału, pomyślałam: "dobre to, teraz będę robić sama". I robię, choć nawet nie wiem, czy smakuje podobnie jak oryginał i w sumie nie jest to dla mnie istotne. Ale tutaj rodzi się kolejne, często zadawane pytanie: "No na cholerę nazywać to flaczkami i smalcem jak to nie ma z nimi nic wspólnego!" W sumie racja, nie ma, może poza inspiracją, ale każdy może sobie nazywać rzeczy jak chce, więc korzystam z tego nazewnictwa, które się przyjęło. Wiem, że ludzie kłócą się czasem o to, czy sojowe kotlety, parówki i inne takie rzeczy powinny się tak nazywać, skoro nie mają z mięsem nic wspólnego. Ale wiecie co? Ja mam to gdzieś, serio. Co za różnica jak to się nazywa, skoro dalej pozostaje tym samym? Wszechświat jest wielki i tajemniczy, więc po co zawracać sobie głowę takimi pierdołami? Nie miałam bólu dupy, gdy Pluton przestał być nazywany planetą, bo dla mnie równie dobrze mógłby zostać nazwany "klumklumklum", a wszechświat pozostałby niezmieniony. I tak samo nie będę mieć bólu dupy, jeśli następnym razem, jak pójdę do sklepu, kotlety sojowe będą mieć na opakowaniu napisane "sojowa śluma". To tylko słowa, zlepek dźwięków. Pamiętajmy jednak, że produkt jakoś trzeba sprzedać, więc jego nazwa powinna coś człowiekowi mówić. Chociaż... kto wie, może "sojowa śluma" sprzedawałaby się lepiej. Dobra, dla mnie to od tej pory sojowa śluma, mam nadzieję, że artykuł dobrze się czytało. Do następnego razu, cześć:)
Kotlety sojowe są pyszne. Innych produktów nie jadłem, ale jakoś nie ciągnie mi, aby je sprawdzać.
OdpowiedzUsuńMam koleżankę wegankę. Ona nie je mięsa właśnie z powodów, jak to nazwałaś, "moralnych" i sama stwierdza, że dużo jej znajomych właśnie dlatego nie je mięsa.